Tydzień próżności i wielkiego biznesu. A w zasadzie cztery takie tygodnie. Nowy Jork, Londyn, Paryż i Mediolan. Cztery najważniejsze tygodnie mody i maraton, który niedawno ruszył po raz kolejny.
Setki pokazów, kilometry zaliczone na wybiegu, godziny spędzone w pierwszym rzędzie i z niecierpliwością oczekiwane recenzji najlepszych krytyków w branży. Poza oczywistym prestiżem prezentacji kolekcji w najistotniejszych stolicach mody, tygodnie te są również biznesową rozgrywką o wysokie stawki.
W tym sezonie najlepiej pokazać się w Londynie. To do brytyjskiej stolicy zjadą się bowiem najważniejsi kupcy w niebywałej liczbie. Potencjał Londynu rozumie sam Tom Ford, który po raz pierwszy zaprezentuje swoją kolekcję dla kobiet na regularnym pokazie właśnie w tym mieście.
Do Anglii przylecą przedstawiciele największych amerykańskich domów handlowych Bergdorf Goodman, Neiman Marcus, Saks, Barney’s, Nordstrom. Wszyscy mocno zainteresowani i z zamiarem poważnych zakupów. Londyn przyciąga zwłaszcza Amerykanów, którzy brytyjską modę postrzegają jako bardziej awangardową i oryginalną od amerykańskiej. Jeszcze kilka lat temu londyńscy projektanci uprawiali noszową ekstrawagancję, która nie miała większych szans przyjąć się za oceanem. Dziś swój unikatowy styl łączą z wymogami międzynarodowych rynków i biją rekordy popularności, ściągając na swoje pokazy największych zagranicznych graczy.
Pozostaje nam życzyć zdolnym, polskim projektantom, by udało im się w przyszłości zamienić łódzki wybieg i rodzimy Fashion Week na wybieg w Londynie. Angielscy organizatorzy doskonale bowiem rozumieją, że pokazy mody dla samych pokazów to przedsięwzięcie, które nie ma przyszłości i próżne hobby, na którym najlepiej wychodzą dobrze obfotografowane gwiazdy zasiadające w pierwszych rzędach. Żeby tydzień mody miał sens, musi tę modę sprzedawać. Organizatorzy polskiego tygodnia mody w Łodzi jeszcze nie doszli do tego punktu i serwują długą listę pokazów kolekcji, które po prezentacji na wybiegu odchodzą w niepamięć i lądują w prywatnych mieszkaniach ich autorów.
Zamiast na wydarzenie ściągać kupców, którzy mogliby pokazywane ubrania wprowadzić w obieg i na ulice, u nas sadza się w pierwszym rzędzie Kasię Skrzynecką z mężem kulturystą. Nic dziwnego, że największa impreza modowa w Polsce staje się powoli przedłużonym weekendem prezentacji kolekcji projektantów-debiutantów, którzy na liście swoich marzeń mają profesjonalny pokaz mody i z naiwnością nowicjusza wierzą, że lśniący wybieg będzie początkiem wielkiej kariery. Nic bardziej mylnego. W Polsce - na razie - nie ma wybiegów, które byłyby początkiem finansowego sukcesu marki. Nie ma i być nie może, póki w pierwszych rzędach zasiadać będą wyłącznie pogodynki i trzecioplanowe gwiazdy seriali, których tytułów nikt nie pamięta.
AW