Spotkałam ostatnio znajomą, która wracała z zakupów z bagażnikiem po brzegi wyładowanym dyniami. Widząc mój zdziwiony wyraz twarzy, wyjaśniła ze stoickim spokojem, że to na zimę.
Sporo o tych dyniach myślałam. Pamiętam co prawda niepodrabialny smak przetworów z piwnicy babci i moje rozczarowanie, gdy zjadłam pierwszy dżem z hipermarketu, ale marynowanie dyń i pasteryzowanie truskawek nie przyszło mi do głowy. Do dżemów się przyzwyczaiłam i twierdzę wręcz, że są całkiem dobre, jak zresztą wszystkie inne kupowane regularnie puszki i słoiki.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się jednak, że wspomniana znajoma nie jest jedyną osobą kupującą dziesiątki kilogramów dyni, ziemniaków, cebuli, pomidorów oraz innych warzyw i owoców. Proceder ma miejsce regularnie, sezonowo, bez względu na szerokość geograficzną i obejmuje mocno zróżnicowane grupy wiekowe. W związku z opanowującym świat kryzysem wyszedł on na światło dzienne i zyskał kilka nowych tłumaczeń. Kiedyś przechowywanie żywności i wypełniona na czas piwnica były rozpatrywane w kategoriach być, albo nie być. Dzisiaj taka umiejętność świadczy o gospodarności, zaradności i świadomości gospodarzy, nawet tych mieszkających w metropoliach typu Nowy Jork.
Nie tylko oszczędność i ekonomia mają tu swój udział. Mieszkańcy wielkich miast coraz częściej myślą o zdrowym odżywianiu. Karierę robi słowo organic, a pochodzenie jedzenia i sposób jego przetworzenia zaczynają być równie istotne, co jego smak. Mieszkanie w centrum miasta nie musi być skazaniem na produkty o niekończącym się okresie przydatności do spożycia i całą listę zawartych w jedzeniu ulepszaczy. Wystarczy dobrze zorganizować piwnicę, rozpytać w okolicy o hodowców warzyw i owoców, którzy chętnie odsprzedadzą część swoich plonów i zacząć przeglądać przepisy na przetwory. Amerykanie zorganizowali już specjalne kursy, na których zgłębia się techniki przechowywania żywności. Polakom zostaje pobliska księgarnia, świetnie działające fora internetowe oraz niepodważalna wiedza i przepisy babci.
AW