Sztuczne zapłodnienie coraz częściej traktowane jest jako luksusowa usługa. Dzieje się tak za sprawą badań przedimplantacyjnych, które tradycyjnie służą zapobieganiu chorobom genetycznym. W rzeczywistości wykorzystywane są też do innego procederu - prenatalnej selekcji płci. Powód? Kobiety zazwyczaj chcą córek, nie synów.
Gdyby selekcja płci ograniczała się do pojedynczych przypadków, a nie była praktykowana na masową skalę, przeszłoby to pewnie bez echa. Ale tak się nie dzieje. Obliczono, że w USA selekcja płci daje przychód w wysokości 100 mln dolarów rocznie. W ten wielomilionowy biznes włączają się nie ci, którzy nie mogą mieć dzieci, ale tacy rodzice, którzy np. mają dwóch synów, ale wciąż marzą o córce.
Zarówno Polacy, jak i Brytyjczycy czy Kanadyjczycy, by przeprowadzić takie kontrolowane zapłodnienie, wyjeżdżają właśnie do USA, gdzie jest to legalne. W amerykańskich klinikach stosuje się przedimplantacyjną diagnostykę genetyczną, która umożliwia usunięcie z zarodka jednej komórki i jej analizę pod kątem chromosomów. Zarodki konkretnej płci umieszczane są w macicy, co ma dawać pewność urodzenia dziecka wybranej płci bliską 100 proc.
Zapłodnienie in vitro i badania przedimplantacyjne postrzegane są coraz częściej jako możliwość "zaprojektowania dziecka". Wybór genów umożliwiają banki spermy, a skomplikowane procedury - wybór płci. Nastawienie na urodzenie córki czy syna, zamiast po prostu dziecka, jest nieco przejawem stereotypowego myślenia. Co, jeśli córka nie sprosta oczekiwaniom i nie zainteresuje się różowymi sukienkami, a wyścigami samochodowymi?
Średni koszt opisanej procedury to 18 tys. dolarów. Szacuje się, że co roku wykonywanych jest od 4 do 6 tys. takich zabiegów. Lekarze, którzy się nimi zajmują, potwierdzają, że 80 proc. pacjentek decyduje się na córkę.
MM